poniedziałek, 31 października 2011

Gra muzyka

Moja pasja do muzyki trwa niezależnie od kraju, w którym aktualnie przebywam. A że lubię trzymać rękę na pulsie, z większą lub mniejszą przyjemnością towarzyszącą odsłuchom zapoznaję się z nowym płytami. Niniejszym przedstawiam wam zbiór nowości z ostatnich dwóch miesięcy, które często i gęsto sączyły się z moich głośników i słuchawek.

Opeth - "Heritage"

Niestrudzony Mikael Akerfeldt zdaje się stale poszerzać formułę swojego zespołu, uciekając od przylepionej mu łatki "progresywnego death metalu" najdalej jak tylko może. W efekcie tego otrzymaliśmy pozbawiony growli (po raz pierwszy od czasów "Damnation" z 2002 roku) album pod każdym względem nawiązujący do lat 70. XX wieku. I o ile tej zabawy z klimatami tamtych czasów słucha się nad wyraz dobrze, to trudno mówić tu o odkrywaniu nowych terytoriów, czy też twórczym rozwijaniu formuły. Ot, pewien ambitny Szwed postanowił zagrać tak, jak to robili bohaterowie jego dzieciństwa. Wyszło wybornie, ale jest to raczej smaczny schaboszczak od mamy niż fascynujące dzieło kuchni fusion.


Anthrax - "Worship Music"

Po wielu perturbacjach, powrocie pierwszego wokalisty i zakończonych sukcesem koncertach Wielkiej Czwórki w towarzystwie Megadeth, Slayera i Metalliki, ekipa Scotta Iana w końcu zebrała się na wydanie nowego krążka. Dostaliśmy charakterystyczny dla tej ekipy thrashowy album z mocnym punkowym sznytem. Nic specjalnego, ale podejrzewam, że znajdą się samochodowe odtwarzacze, których ta płytka długo nie opuści.


Alice Cooper - "Welcome 2 My Nightmare"

Sequel jednej z najważniejszych płyt rockowego weterana. Który na dodatek pokazuje, że poczciwy Alice nie jest jeszcze trupem, co mogła pomyśleć szeroka publika, dla której ostatnim liczącym się jego albumem był "Trash" z 1989 roku z bombastycznym hitem "Poison" na czele. Ba, Cooper wysmażył zestaw naprawdę chwytliwych numerów, skrzący się od gościnnych występów, od Roba Zombie zacząwszy, na Ke$hy skończywszy. Dla rasowego rockmana całość jest może zbyt wypolerowana, co nie przeszkadza zapuszczeniu krążka na jakiejś rockowej imprezie.


Machine Head - "Unto The Locust"

Cztery lata po wydaniu "Blackening" - jednej z najlepszych płyt metalowych poprzedniej dekady - Robb Flynn i spółka nadal nie mają litości. Skutecznie oparli się pokusie nagrania prostego sequela, idąc trochę bardziej w stronę chwytliwych melodii. Nie ma się jednak czego obawiać - wszystkie charakterystyczne dla Machine Head elementy są na miejscu. Miażdżące riffy, młócąca perkusja, najlepsze dialogi gitarowe od czasów płyt Metalliki z lat 80. i rozpruwający wszystko na swej drodze wokal Flynna. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza otwierający album, epicki "I Am Hell" i wychodzący obronną ręką z ryzykownego zagrania z dziecięcymi chórkami "Who We Are". Ja już jestem nagrzany na koncert w Tilburgu pod koniec listopada.


Mastodon - "The Hunter"

Zastanawiacie się może, czy "Unto The Locust" jest najlepszą metalową płytą roku? Cóż, ja nie znam odpowiedzi, gdyż krążek ten ma mocnego konkurenta w postaci najnowszego albumu wiecznie poszukującego Mastodona. Kończąc (na razie?) flirt z progresywnymi formami grupa zdecydowała się na nagranie krótszych i bardziej chwytliwych numerów. W których i tak dzieje się więcej niż w całych dyskografiach innych artystów. Nikt nie może zarzucić, że Mastodon się sprzedał. On nagiął reguły rządzące przemysłem rozrywkowym do swoich potrzeb. Potęga.


Kasabian - "Velociraptor!"

Ich koncert pamiętam jako największy survival zeszłorocznej edycji Open'Era. Ich ostatni krążek - "West Ryder Pauper Lunatic Asylum" do dzisiaj jest w stanie mnie rozbujać. Tym razem zdecydowali się na wzbogacenie brzmienia - mamy tutaj trochę muzyki etnicznej, zapożyczenia z techno, a i nawet jakaś orkiestra się trafi. Wszystko przy zachowaniu tradycyjnej melodyki. Obawiam się jednak, że takie pomieszanie brzmień uczyni ten album jednym z grupy "kochasz albo nienawidzisz". Mnie kupili.


Lou Reed & Metallica - "Lulu"

Przyszedł czas na najbardziej kontrowersyjną płytę tego roku. Zaskakująca kolaboracja, która uderzyła w biznes muzyczny niczym grom z jasnego nieba. Już fragmenty rozgrzewały kable i światłowody Sieci do czerwoności, nie mówiąc o pełnej płycie, która rozpaliła mnóstwo dyskusji i sprowokowała wielu pismaków do popełnienia skrajnych recenzji. Jakie jest moje zdanie? W skrócie - jeśli kupisz konwecję, spodoba Ci się. Jeśli nie - ta płyta nie ma u Ciebie żadnych szans. Cytując mojego wykładowcę - po prostu trzeba rozumieć ten kod.

Trzeba lubić gadających dziadków - Dylana, Casha, Watersa, Waitsa i Reeda właśnie. Bo należy od razu powiedzieć, że to bardziej jego album niż Metalliki. Nie powinny wtedy dziwić rozlazle numery, w których mówione kwestie zdają się rozjeżdżać z metalową maszyną Hetfielda i spółki. Wielu słuchaczy popełnia zresztą kardynalny błąd, wyłączając płytę po pierwszych kawałkach. To wielka pomyłka, gdyż z każdym utworem album nabiera atmosfery, by wraz z przejmującym "Cheat On Me" zanurzyć się w jednocześnie kojącym i niepokojącym klimacie, który nie opuszcza całego drugiego krążka. "Lulu" jak żadna inna płyta pokazuje, że w dzisiejszych czasach matematycznie produkowanych przebojów trudno w mainstreamie o rzeczy naprawdę oryginalne, które rzucają słuchaczom wyzwanie. Czy się go podejmiecie?


Iced Earth - "Dystopia"

Dziesiąty album kapeli Jona Schaffera jest jednocześnie pierwszym dla nowego wokalisty - Stu Blocka. Jako wielki fan Matthew Barlowa ze smutkiem przyjąłem decyzję o jego odejściu i z niepokojem oczekiwałem na nową płytę. Niepotrzebnie. Block okazał się przynajmniej dorównywać Barlowowi, sprawiając że już z roczpoczynającym krążek tytułowym kawałkiem czujemy się jak w domu. No właśnie - ten album zawiera wszystko, za co lubimy Iced Earth, wykonane na najwyższym od lat poziomie. Tak trzymać!


Florence + The Machine - "Ceremonials"

"Lungs" - wydany w 2009 roku debiutancki album Florence Welch był dla mnie, jako wielkiego miłośnika milczącej wtedy Kate Bush, miodem na serce. Wreszcie pojawiła się wokalistka z głosem jak dzwon, która tworzyła niebanalne, klimatyczne numery, które porażały zarówno bogatą paletą brzmień, jak i chwytliwymi melodiami. Swój talent i popularność potwierdziła zresztą w marcu 2010 roku dając magiczny momentami koncert w wypełnionej po brzegi warszawskiej Stodole. Jednak wydawanie kolejnych singli, reedycji, pojedynczych piosenek na soundtracki zaczynało powoli męczyć i wzmagało oczekiwania związane z nowym albumem.

Po świetnie przyjętym, debiutanckim "A Kick Inside" Kate Bush jeszcze w tym samym roku wydała "Lionheart" - oczywisty sequel, który pomimo solidnego poziomu niczym nie zachwycał i sprawiał wrażenie zbioru odrzutów oraz odsmażanych kotletów. Ponad trzy dekady później niemal to samo przytrafiło się Florence. O ile nie można odmówić urody zebranym na "Ceremonials" piosenkom, nie można oprzeć się wrażeniu, że słuchamy po raz drugi "Lungs". W związku z tym nie ma tej świeżości - jesteśmy w stanie przewidzieć, kiedy Angielka podniesie głos, kiedy wejdzie z chwytliwym refrenem oraz kiedy usłyszymy delikatne brzęknięcie harfy. Może za wysoko ustawiłem jej poprzeczkę, oczekując rozwoju, a nie (przyjemnej tak czy siak) stagnacji?

A może moja analogia do kariery Kate Bush się sprawdzi i następnym dziełem Florence + The Machine będzie odpowiednik "Never For Ever"? A potem zacznie się totalna jazda, gdy przyjdzie czas na XXI-wiecznego następcę "The Dreaming"...


Megadeth - "TH1RT3EN"

Rudy Dave nie składa broni i w regularnych odstępach dostarcza nam kolejne krążki. Tak samo jak przypadku poprzednich dwóch dzieł - "United Abominations" i "Endgame" otrzymaliśmy solidną porcję typowych dla Megadeth riffów, typowych dla Megadeth solówek, typowych dla Megadeth wokali, typowych dla Megadeth melodii i typowych dla Megadeth tekstów. Że wszystko zbyt typowe i może okazać się nudne? To zależy, jak bardzo lubisz ekipę Mustaine'a.

piątek, 28 października 2011

And my axe!

Jedną z rzeczy, które zaskakują polskiego studenta w Maastricht są egzaminy. A będąc dokładniejszym - ich terminy. Przeciętny żak w kraju nad Wisłą pod koniec października dopiero zaczyna otrząsać się z szoku jakim był koniec wakacji. W mieście nad Mozą nie ma to tamto - chodziłeś na dwa kursy we wrześniu, spodziewaj się egzaminu pod koniec października. Ale spokojnie, nie przemęczam a nauka nie jest przytłaczająca.

W niedzielę, w celu zachowania higieny pracy umysłowej i zażycia zdrowia, wybrałem się do położonego około 10 kilometrów Valkenburga. Celem wyprawy był niepozorny z zewnątrz sklep Comics 2000.

Brama do nerdowskiego nieba?

Element "comics" okazał się być trochę na wyrost, gdyż owszem, komiksów było całkiem sporo, jednak nie stanowiły one większości asortymentu i dla osoby pochodzącej spoza Beneluksu nie prezentowały się zbyt ciekawie. Były to bowiem holenderskie i belijskie wydania, w przeważającej liczbie zdecydowanie archiwalne.

Od czego by tu zacząć?


Sroga nazwa


Reszta asortymentu jednak zdeydowanie nadrabiała. Zebrane gadżety, modele i figurki robiły wrażenia. Zależnie od egzemplarza - wykonaniem, ceną lub absurdalnością. Poniżej parę eksponatów.

Oczywiście zylion figurek pochodziło ze świata Star Wars


Wanted Dead or Alive


Mamma Mia!


Odsiecz z Japonii...


...Rzecz jasna z mechami


Machete, Machete, Machete!


You have my sword


Czy nie przypomina wam to o jednym z ostatnich odcinków
"The Big Bang Theory"?


And my bow (nie mam zdjęcia)


And my axe!



piątek, 7 października 2011

Kontrabanda

Kiedy przychodzi do opowiadania na temat zwyczajów, z którymi zapoznajemy się na obczyźnie, zazwyczaj sporo czasu zajmuje opisanie kultury picia. Tym razem postanowiłem nie wyłamywać się z tradycji.

Wydawać by się mogło, że w kraju coffee shopów i swobody obyczajów dostanie dowolnego alkoholu to bułka z masłem. Prawda jednak nie jest aż tak różowa. W supermarketach nie uświadczymy napitków mocniejszych niż wino. Z kolei "monopole" nie są otwarte do późnych godzin nocnych, o niedzielach nie wspominając. W ten dzień jedyną nadzieją pozostaje sklep "nocny" znajdujący się w pobliżu dworca kolejowego. Ale znowu, napoju dającego prawdziwego kopa tam nie uświadczymy.

Rada przyszła w dość nieoczekiwany sposób. Otóż we wtorkowy wieczór postanowiliśmy z Berni zaczerpnąć świeżego powietrza i poszlajać się trochę na rowerach. Po dotarciu do centrum stwierdziliśmy, że fajnie by było obczaić północną część miasta. No to jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy...

Aż wylądowaliśmy w Belgii.

Przy jednym z pierwszych skrzyżowań znajdował się sklep nocny. A w nim niezbędne dobra stałe i jeszcze bardziej potrzebne płynne specjały. Znalazła się nawet mała reprezentacja Polski w postaci Żubrówki i Wyborowej. Odpowiednio za 21,5 i 19 euro za 0,7 litra. W sumie fajnie, że doCENiAją naszą wódkę za granicą ;)


Gustowna, eksportowa butelka


Mimo wszystko nie wyszedłem ze sklepu z pustymi rękami - w końcu Belgia czekoladą i piwem stoi (co dla mnie jest wystarczającą dietą). Na moje kubki smakowe polały się dwa piwa marki Grimbergen.


Pamiątki z Belgii


Pierwsze z nich, "Blonde" (zawartość alkoholu - 6,7%) jest naprawdę przyjemnym jasnym napitkiem górnej fermentacji, przypominjącym trochę w smaku pszeniczniaki, jednak z lekko owocowym nutką. Z kolei "Optimo Bruno", jak nazwa wskazuje, to ciemny trunek, w którym słodki smak miesza się z goryczką. Dla fanów takich piw - jak znalazł. Warto odnotować wysoką, jednak niepochodzącą ze spirytu, 10-procentową zawartość tak cenionego w napojach etanolu ;)

Jak widzicie, istnieje sposób na dostanie dobrego alkoholu w nocnych godzinach w Maastricht. Wystarczy nieśpiesznie przejechać na bicyklu pół godziny w jedną stronę do sąsiedniego kraju i zorganizować małą kontrabandę. Ale przecież dla chcącego nic trudnego.

środa, 5 października 2011

Olschoolowe cioranie

Będąc w Holandii w każdy weekend staram się poświęcić chociaż chwilę na zwiedzanie. Nieważne, czy są to nieodkryte jeszcze zakątki Maastricht, czy też różne miasta w Holandii i Belgii. Ważne są nowe doświadczenia i frapujące odkrycia.

Jak można się wywiedzieć z jednej z poprzednich notek, ostatni weekend spędziłem w Hadze i okolicach. Klucząć między parkami, budynkami ministerstw oraz siedzibami ambasad wbijałem również do mniej oczywistych miejsc. Warte wspomnienia tutaj są rock-metalowy sklep z płytami i koszulkami oraz księgarnia anglojęzyczna (nieśmigany "Upadek Hyperiona" za 5 euro!). Gwoździem dzisiejszego wpisu jest jednak pewien przybytek z grami.

Ale za to z jakimi! O ile z brzegu dominują konsole obecnej generacji, o tyle wchodząc głębiej można się natknąć na sporą sekcję poświęconą... GameCube'owi ze sporą ilością gier do nabycia. Od razu przypomniały się czasy niekończącego się grzania w "Soul Calibur II".

Prawdziwa magia zaczęła się jednak po wejściu na piętro. Na początek rzucił mi w się w oczy stand z Nintendo 64 z jedną z gier z serii Banjo.

Wehikuł czasu zasuwał jednak dalej, kiedy wyłapałem wzrokiem starusieńkiego GameBoya - tego pierwszego, z zielonkawym, monochromatycznym wyświetlaczem. Dokładnie takiego, jaki moja siostra dostała na komunię w 1992 roku, a obecnie, po latach zarzynania go w Tetrisa i Pokemony, spoczywa na jednej z półek w moim pokoju.

Jeszcze więcej szału zrobiła gablotka wypełniona po brzegi oficjalnym merchandisingiem 0 od Star Wars przez Sonica na postaciach Nintendo skończywszy.

Prawdziwy grom oldchoolu miał jednak dopiero uderzyć - ile bowiem znacie miejsc, gdzie możecie wyczaić stand z... Segą MegaDrive II? Ja bowiem napotkałem coś takiego na własne oczy pierwszy raz.

I to właśnie stanowi o uroku podróżowania -nierzucające się w oczy miejsca, które z tylko nam znanych powodów, bez względu na postronne opinie, możemy nazwać magicznymi.

wtorek, 4 października 2011

Fantime

Kupując ten napój jakieś parę tygodni temu byłem zaskoczony dziwnie jasną barwą. W przypadku tego segmentu nie można tego zwalić na pogodę, która panowała w roku jego produkcji, więc stał za tym grubszy szwindel. Przeszpiegi dokonane pod okiem Wujka Google pozwoliły na dotarcie do sedna problemu - otóż Fanta Fancie nierówna. Okazuje się, że w zależności od kraju Fanta przybiera formę mniej lub bardziej w smaku i wyglądzie podobną do soku pomarańczowego. Jak widać, różnice międzykrajowo-międzykulturowe nie zahaczają jedynie o nazwy, ale też o składy, wydawałoby się, powszechnie znanych napojów.

Przy okazji tego szokującego odkrycia dokonałem jeszcze bardziej szokującego połączenia - zmieszałem złocisty napój bogów (dla mniej domyślnych - piwo) z Fantą. Do dokonania zbrodni posłużył bliżej nieokreślony belgijski pszeniczniak za 0,80 euro (bardzo dobry sam w sobie, BTW). Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. To było bardzo dobre! Aż nie mogę się doczekać grudnia, kiedy spróbuję tego połączenia w wariancie ze Specjalem i tró ciemnopomarańczową polską Fantą. Propsy za to wyjątkowe odkrycie należą się Berni - mojej współlokatorce z Chile :)

Muszę jednak wyznać, że pomarańczowa wersja Fanty nie jest moją ulubioną. To miano zdecydowanie przypada jej cytrynowej siostrze. Nie mogąc jednak znaleźć od miesiąca jej pełnoprawnej wersji w pobliskim markecie z sieci Albert Heijn, w akcie desperacji nabyłem wariant Zero.


Naspodziewanie dobra


I naprawdę dał radę. Wprawdzie znawca odczuje brak cukru, jednak strata nie jest tak dotkliwa jak w przypadku napojów typu Cola. A że pozwala to jeszcze zachować linię...

poniedziałek, 3 października 2011

Symphony X - 30.09.2011 - Cultuurpodium Boerdirij, Zoetermeer

Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć Symphony X w akcji, kiedy rozgrzewali publikę w warszawskim Torwarze przed występem Dream Theater cztery lata temu. Już wtedy powiedziałem sobie, że muszę ich obczaić grających pełny set.

Świetna lokalizacja Maastricht, z którego poza samą Holandią również Belgia i zachodnie Niemcy są na wyciągnie ręki pozwala na dużo zwiedzania. I koncertowania, co rozpocząłem w piątek Postanowiłem bowiem połączyć weekendowy wypad do Hagi i okolic z występem Russella Allena i spółki w Zoetermeer.

Pod klubem stawiłem się w okolicach 18:30, godzinę przed otwarciem wejścia. Byłem piątą osobą, która tam się pojawiła. Niemal z każdą minutą jednak ktoś przychodził, choć mimo wszystko nie można było określić tej ilości jako oszałamiającą. O 19:30 po wejściu do klubu nikt nie biegł szybko pod scenę. Czyżby należało oczekiwać pustej sali z garstką zblazowanych fanów?

Nic bardziej mylnego. Klub po prostu okazał się być (pomimo balkonu) bardzo mały. Praktycznie z każdego miejsca było doskonale widać, co się dzieje na scenie. Determinacja przybyłych wcześniej została jednak wynagrodzona. Czekała na nas bowiem sięgająca mi do pasa scena bez oddzielającyh ją od publiczności barierek (!) Określenie "jak na dłoni" nabrało nowego wymiaru.

Na początku zaprezentowali się Włosi z DGM. Porządnym, 45-minutowym muzycy wywarli pozytywne wrażenie. Jedynym zgrzytem był kiepsko nagłośniony wokal. Dziwnie było widzieć wokalistę tak dobrze, że można było przeczytać marki jego ciuchów, momentami niemal go nie słysząc. Pomimo tego postanowiłem zostać na swoim miejscu.

I bardzo dobrze, że tak zrobiłem Symphony X zaprezentowało bowiem świetne brzmienie i można było w pełni docenić umiejętności Russella Allena, Michaela Romeo oraz reszty muzyków, którzy byli w naprawde dobrej formie. A wszystko to można było zobaczyć naprawdę z bliska i w kameralnym klimacie, wliczając w to kontakt zespołu z fanami i uściśnięcie "graby" z muzykami. Pomimo moich obaw, również publika nie zawiodła. Jako, że nie mieliśmy tutaj do czynienia z zespołem ze szczytów list sprzedaży, zebrało się grono niezłych zapaleńców, którzy znali teksty na pamięć i żywioło reagowali na każdy utwór.


Zdjęcie poglądowe z zaznaczoną moją osobą


Jak na promocję nowej płyty przystało, potężną część setu zajęły utwory z wydanego w tym roku albumu "Iconoclast" ze świetnie wykonanym "When All Is Lost" na czele. Dopiero pod koniec pojawiły się starsze rzeczy w postaci "Inferno" i "Of Sins And Shadows", by na bis wrócić do czasów "Paradise Lost" ("Eve of Seduction", fuck yeah!).

Setlista:

Iconoclast
End of Innocence
Dehumanized
Bastards of the Machine
Electric Messiah
When All is Lost
Children of a Faceless God
Heretic
Inferno (Unleash the Fire)
Of Sins and Shadows

Eve of Seduction
Serpent's Kiss
Set the World on Fire (The Lie of Lies)

Świetny koncert i niezapomniany klimat

PS. Russell Allen na prezydenta!

czwartek, 15 września 2011

Tego nie ma na pocztówkach

Podczas zwiedzania miast mamy tendencję do fotografowania najbardziej znanych miejscówek. Owszem, jest to przyjemne zajęcie, ale dużo radochy daje też wyłapywanie i uwiecznianie na karcie pamieci frapujących drobiazgów, na które zazwyczaj nie zwraca sie uwagi. Tak jak ten sympatyczny wehikuł, który czasami mijam podczas drogi na wydział:

A na samej uczelni przekonują mnie, że sport to zdrowie:

Z kolei w belgijskim Liege nie boją podejmować się kontrowersyjnych tematów, o czym świadczy ten pomnik:


środa, 14 września 2011

Piłem - piszę

Mój quest polegający na zapoznawaniu się z zawartością półek z napojami przeróżnej maści w pobliskim markecie Albert Heijn trwa. W ciągu ostatniego tygodnia przez moje gardło przelały się trzy nowe trunki.

Nigdy bym tego nie użył do wódki zamiast soku porzeczkowego


Pierwszym z nich jest Fanta Cassis, czyli znana nam wszystkim marka tym razem prezentuje napój o smaku czarnej porzeczki. Nazwanie tego czegoś Fantą jest profanacją dla tego całkiem przyjemnego napoju, a zwłaszcza dla świetnej cytrynowwej wersji. Ani orzeźwia, ani smakuje.

Nie wiem, czy kiedyś czytaliście skład soku Tymbarka, który na etykiecie chełpi się tym, że jest zrobiony z granata. Aby wyręczyć Was, napiszę że wynosi ona dokładnie... 1 procent.

I tak wolę soki z serii "Party Zone" z Biedronki


Tymczasem istnieje sok POM Wonderful, w którym zawartość tego sympatycznego owocu wynosi... 100 procent. Czyli jest różnica.

Mały, ale wariat?

O napoju tym usłyszałem dzięki filmowi dokumentalnemu w reżyserii znanego z "Super Size Me" Morgana Spurlocka poświęconemu product placementowi "The Greatest Movie Ever Sold", którego zresztą firma POM jest tytularnym sponsorem. Zakupiwszy pieruńsko drogą (2 euro!) malutką buteleczkę postanowiłem sprawdzić, czy naprawdę mam do czynienia z naturalną Viagrą. Cóż, smakowało to całkiem nieźle (choć współlokatorzy stwierdzili, że napój jest zbyt intensywny i za słodki), ale nie spędziłem reszty dnia z namiotem w spodniach. Chyba nie ma już dla mnie nadziei.

Dlatego przyszedł czas na coś prawdziwie męskiego. Przed państwem Grolsch Kanon:

11,6% - męski sport


W zalewie małych piwek taki produkt jest niczym trailer "The Expendables" albo intro do kreskówki z Conanem z lat '90. Włosy na klacie zaczynają rosnąć na sam widok czegoś takiego na półce. I smakuje naprawdę dobrze, bez typowego dla piw z tego przedziału "procentowego" posmaku spirytu. Naprawdę potężna armata.

poniedziałek, 12 września 2011

Owocowy Alien

Międzynarodowość studiowania i mieszkania w Maastricht da się posmakować na każdym kroku. Nieprzypadkiem użyłem takiego określania doznania zmysłowego, gdyż po wczorajszej notce o strawie dla ducha przyszedł czas na pokarm dla ciała.

W piątek w mieszkaniu naszych sąsiadów odbyła się interkontynentalna impreza kulinarna. Zasada była prosta - każdy przygotowuje narodową potrawę, którą wszyscy z ochotą wcinamy. Pewnie jesteście ciekawi, co reprezentowało kraj nad Wisłą. Otóż były to gołąbki, które specjalnie na tę okazję zawierały soczewicę zamiast mięsa. I znalazły swoich fanów wśród mieszkańców Singapuru.

Ale czas wyruszyć poza granice naszego kraju. Najbliższy przystanek to Turcja i bardzo pożywny omlet z sucukiem - popularną w tym regionie kiełbasą z wołowiny.

Uderzamy mocno na wschód - czas na koreański smażony ryż z wieprzowiną.

Odbijamy na południe i zajadamy popularną w Singapurze tajską zupę tom yum z owocami morza.

Specjalnie dla niewytrenowanych zachodnich podniebień przygotowano (ponoć) łagodny wariant potrawy. Mimo tego byłem cały czerwony podczas jej jedzenia. Trza jednak od razu dodać, że była bardzo dobra i śmiało może konkurować z wietnamskimi odpowiedniczkami serwowanymi w Warszawie.

Przepływamy przez Pacyfik i znajdujemy się w Chile. Tam wcinamy pyszną przystawkę zwaną pebre i zajadamy się tradycyjnym deserem.

Na tym nie kończy się poznawanie kuchni tego kraju, gdyż wszystko popijamy pisco - 35-procentowym trunkiem robionym z winogron. Dobrze wchodzi na czysto, a jeszcze lepiej z colą, kiedy to znane jest pod nazwą "piscola".

Wkrótce jednak spotkanie zmieniło charakter z międzynarodowego na międzyplanetarny. Posmakowaliśmy bowiem duriana.

Jak widzicie, sam wygląd napawa strachem. Pierwsze skojarzenie - wygląda jak jajo kosmity z amerykańskiego filmu science-fiction klasy D, z którego wykluwa się żądna krwi kreatura, przy której xenomorph jest pieskiem z torebki Paris Hilton. W każdym razie - budzi respekt. I z tego względu w południowo-wschodniej Azji nazywany jest "królem owoców". Wydziela też bardzo charakterystyczny zapach, dlatego nie można go przewozić w środkach publicznego transportu, o czym w krajach gdzie jest popularny informują stosowne znaki:

W środku znajduje się miąższ o konsystencji i smaku, których nie da się opisać za pomocą słów. Z wierzchu twardy, w środku niczym budyń. Niby słodki, ale bardziej kremowy. I niepodobny do żadnego innego owoca. Ani przepyszny, ani ohydny - po prostu inny. Fascynujące doświadczenie.

I na szczęście nic z niego się wykluło ;)

niedziela, 11 września 2011

Holy Empik

Maastricht jest miastem, które rywalizuje z Nijmegen o tytuł najstarszego w Holandii. W związku z tym w można znaleźć tu ślady niemal każdego stylu architektonicznego. Oznacza to również duże zagęszczenie budynków o charakterze sakralnym. Pytacie, jak to się ma do postępującej laicyzacji holenderskiego społeczeństwa? Cóż, zazwyczaj kościoły przyjmują rolę muzeów, jednak zdarzają się wyjątkowe przypadki, takie jak Selexyz Dominikanen, miejsce niepozorne z zewnątrz, w środku będące jednak czarnym snem przeciętnego polskiego hierarchy kościelnego:



O ile obecnie nie da się tam spędzić czasu oddając się modlitwie, o tyle można zaznać pewnego rodzaju duchowej rozkoszy. Miejsce to bowiem funkcjonuje jako księgarnia.



Należy też dodać, że jest to jeden z lepiej zaopatrzonych przybytków w mieście. Na trzech poziomach można znaleźć literaturę wszelkiej maści (ale jakoś science fiction nie dojrzałem) ze znaczącym udziałem książek w języku angielskim. Dla zmęczonych szukaniem ciekawej lektury lub chcących od razu obczaić świeżo nabyte dzieło czeka mieszcząca się w miejscu dawnego prezbiterium kawiarnia.



Co myślicie o takim sposobie wykorzystania dawnego klasztoru dominikanów? Czy chętniej odwiedzalibyście Empik mieszczący się w budynku tego typu? ;)



PS. Spokojnie, nie porzuciłem tego bloga ;) Działo się całkiem sporo, dlatego może odbiło się to regularności wypuszczania nowych notek, ale za to zebrało się materiału na wiele postów :)

sobota, 3 września 2011

Orson Scott Card - "Tropiciel"


Połknąłwszy wiosną niczym młody pelikan cztery tomy sagi o Enderze postanowiłem zrobić sobie mały odwyk od pisartwa Carda. Jednak jego najnowsze dzieło wydane na polskim rynku od razu przykuło moją uwagę, a po niedługim czasie kupiony przez Krystiana egzemplarz trafił w moje ręce. Mając w pamięci wybitne powieści takie jak "Gra Endera" oraz "Mówca Umarłych", ale też nieco odstające poziomem od porzedniczek "Ksenocyd" i "Dzieci Umysłu", świadom przepastnego dorobku literackiego tego pisarza przystąpiłem do lektury ze zlewającymi się ze sobą uczuciami ciekawości i obawy.

Tak jak w "Grze Endera" głównym bohaterem "Tropiciela" jest niezwykle uzdolniony chłopiec. Rigg jest trzynastolatkiem obdarzonym darem widzenia ścieżek, które przebyła w przeszłości niemal każda żywa istota. Odebrał też wyjątkowo surowe szkolenie od ojca, dzięki czemu zdobył dużą wiedzę i świetnie umiejętności komunikacyjne. W miarę spokojne życie myśliwych zmienia śmierć ojca, który zostawia Riggowi instrukcje, wiodące go ku przeznaczeniu...

Już pierszy rozdział dostępny w Internecie pokazuje cechy charakterystyczne dla pisarstwa Carda - żelazną logikę postaci i dialogi przeradzające się w wielu miejscach w pojedynki erystyczne. Mając już za sobą całość, mogę stwierdzić, że publikacja pierwszego rozdziału była świetnym zabiegiem marketingowym. Bo o ile - jak napisałem - pokazuje znany sposób pisania i zachęca do sięgnięcia po całość, o tyle nie przygotowuje na to, co dzieje się dalej. A dzieje się naprawdę sporo.

I tu można wysunąć pewien zarzut odnośnie do książki, co zresztą w pewien sposób sam Card przyznaje w posłowiu. Na początku trzeba się przyzwyczaić do śmiesznych nazw, pewnych irracjonalności i zabaw z manipulowaniem czasu (ostrzegam purystów - nie są zgodne z obecną wiedzą naukową, co autor również w posłowiu podkreśla). Czuć też, że koncept się nieco rozrastał w trakcie pisania, co wpływa na integralność powieści, która należy do grupy tych rozkręcających się po pewnym czasie.

Nie podważa to jednak wielu atutów "Tropiciela". Poza wspomnianymi dialogami, które tutaj służą w roszadach i salonowych rozgrywkach mamy również mnóstwo ciekawych pomysłów i drobnych smaczków, które nadają uroku całemu konceptowi. No i ta intryga - pamiętacie dialogi wojskowych otwierające rozdziały z "Gry Endera"? Ich fani znajdą tutaj coś dla siebie i z przyjemnością będą starali się połączyć ze sobą elementy układanki szybciej niż zostanie to zrobione w dalszej części ksiązki. Nic więcej nie napiszę, żeby nie zabrać nikomu radości lektury.

Oczywiście mamy też uniwersalne problemy, które zostaną dodatkowo spotęgowane przez to, co - wedle zapowiedzi pisarza - ma się wydarzyć w drugim tomie. Ja już czekam.

Na zakończenie jeszcze dwa wyborne cytaty z książki:

Ojciec powiedział mu, ze sekretarz Rady w istocie jej przewodniczy - w tym postawionym do góry nogami rządzie im wyższe i bardziej wpływowe stanowisko, tym bardziej podrzędny tytuł, a "sekretarz" stał się nowym określeniem dla dyktatora, króla lub cesarza.

Fizycy już dawno temu ustalili, że większość przestrzeni jest pusta, tak jak i większą część każdego atomu, więc naturą wszechświata jest nicość, z niewielkimi przerwami zawierającymi w sobie całe istnienie. Ich biblioteka nosi nazwę Nicości na część tej pustki, z której składa się większość wszechrzeczy. A matematycy dzielą z nimi ten gmach, bo z dumą twierdzą, że przedmiot ich badań jest jeszcze mniej realny niż to, co zgłębiają fizycy, więc ich część zwie się Biblioteką Większej Nicości.

Ciekawe, jakie wy wyłapiecie :)

PS. Znalazłem całkiem fajną księgarnię-antykwariat, gdzie za śmieszne pieniądze można zaopatrzyć się w fajne używane książki po angielsku. W związku z tym zabrałem się już do lektury ciekawie zapowiadającej się powieści autorstwa... Orsona Scotta Carda :P

Człowiek nie wielbłąd

W ramach prologu uroczy monument:


Znajdujący się w Maatricht pomnik ku czci polskiego poranka


Skoro na piwie skończyliśmy, to od niego zaczniemy tego posta - w markecie Jumbo w samym sercu Maastricht znalazłem na półeczce takie oto piwa:


Nawet kolejność na półce zachowali!


Tak jest - Lech i Tyskie we własnych zapuszkowanych osobach, kosztujące odpowiednio 1,05 i 1,09 euro za sztukę. W prawdziwie męskim rozmiarze 0,5l. Bo o ile półlitrowe piwa w sumie można bez problemu dostać w Holandii, o tyle jakby więcej było tych mniejszych. Czyli trzeba się trochę nakombinować i nakalkulować. Dobrze, że z rozmiarami nie jest tak jak w Australii.


Weź się tego naucz. I spróbuj to sobie przypomnieć zamiawiąc szóste piwo.


Wśród wielu poruszanych na wczorajszym spotkaniu wątków przewinęła się polska wódka. Dostępna również w Maastricht w co najmniej jednym monopolowym. Ściślej - Wyborowa. Jeszcze ściślej - za 14 euro.


Reakcja mojego mózgu na poznanie ceny Wyborowej w Maastricht


Wniosek jest taki sam, jak z pewnej rozmowy z Finem. Wódki w swoich ojczystych krajach traktowane jako produkty ze średniej półki (Finlandia i Wyborowa) poza granicami uchodzą za ekskluzywne trunki. Niby oczywistość, ale zobaczenie tego zjawiska na półce sklepowej robi swoje.

Żeby nie było, że zafiksowałem się na punkcie alkoholu - czas na krótki przegląd napojów gazowanych.




Tak, są to wersje light napojów, z którymi pragnienie nie ma szans lub w latach '90 były reklamowane przez sympatycznego ludzika Fido.

Na pierwszy ogień poszedł 7Up. O ile podobieństwo do oryginału istnieje, o tyle smak słodzika jest wyjątkowo dziwny i trudno mi sobie wyobrazić, że ma swoich fanów jak na przykład Cola Light (w których istnienie w sumie też trudno jest mi uwierzyć). Co innego w przypadku Sprite'a. Owszem - nic nie może się równać łychom cukru wsypywanym do pełnokalorycznego odpowiednika, ale tracimy naprawdę niewiele. Przy tak słonecznej pogodzie, jaka towarzyszy mi od kilku dni - jak znalazł.

A tego nie polecam:




Szczyny łosia z wiśniowym posmakiem. Ani to bardzo podobne (do w sumie lubianego przeze mnie) Mountain Dew, ani jakoś wyjątkowe.

Ale zawsze jest Grolsch w lodówce ;)