środa, 5 października 2011

Olschoolowe cioranie

Będąc w Holandii w każdy weekend staram się poświęcić chociaż chwilę na zwiedzanie. Nieważne, czy są to nieodkryte jeszcze zakątki Maastricht, czy też różne miasta w Holandii i Belgii. Ważne są nowe doświadczenia i frapujące odkrycia.

Jak można się wywiedzieć z jednej z poprzednich notek, ostatni weekend spędziłem w Hadze i okolicach. Klucząć między parkami, budynkami ministerstw oraz siedzibami ambasad wbijałem również do mniej oczywistych miejsc. Warte wspomnienia tutaj są rock-metalowy sklep z płytami i koszulkami oraz księgarnia anglojęzyczna (nieśmigany "Upadek Hyperiona" za 5 euro!). Gwoździem dzisiejszego wpisu jest jednak pewien przybytek z grami.

Ale za to z jakimi! O ile z brzegu dominują konsole obecnej generacji, o tyle wchodząc głębiej można się natknąć na sporą sekcję poświęconą... GameCube'owi ze sporą ilością gier do nabycia. Od razu przypomniały się czasy niekończącego się grzania w "Soul Calibur II".

Prawdziwa magia zaczęła się jednak po wejściu na piętro. Na początek rzucił mi w się w oczy stand z Nintendo 64 z jedną z gier z serii Banjo.

Wehikuł czasu zasuwał jednak dalej, kiedy wyłapałem wzrokiem starusieńkiego GameBoya - tego pierwszego, z zielonkawym, monochromatycznym wyświetlaczem. Dokładnie takiego, jaki moja siostra dostała na komunię w 1992 roku, a obecnie, po latach zarzynania go w Tetrisa i Pokemony, spoczywa na jednej z półek w moim pokoju.

Jeszcze więcej szału zrobiła gablotka wypełniona po brzegi oficjalnym merchandisingiem 0 od Star Wars przez Sonica na postaciach Nintendo skończywszy.

Prawdziwy grom oldchoolu miał jednak dopiero uderzyć - ile bowiem znacie miejsc, gdzie możecie wyczaić stand z... Segą MegaDrive II? Ja bowiem napotkałem coś takiego na własne oczy pierwszy raz.

I to właśnie stanowi o uroku podróżowania -nierzucające się w oczy miejsca, które z tylko nam znanych powodów, bez względu na postronne opinie, możemy nazwać magicznymi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz