sobota, 3 września 2011

Dream Theater - "A Dramatic Turn Of Events"

Muzycy Dream Theater to profesjonaliści - niemal wszyscy z wykształceniem muzycznym, każdy z osobna jednym z największych nazwisk w swoim biznesie. Perfekcyjnie naoliwiona maszyna dowodzona przez charyzmatycznego perkusistę Mike'a Portnoya przez ostatnią dekadę wydawała płyty i jeździła w trasy koncertowe z regularnością szwajcarskiego zegarka lub - jak kto woli - Immanuela Kanta. Jednak w pewnym momencie coś zaczęło się psuć. Począwszy od wydanego w 2005 albumu "Octavarium" przez "Systematic Chaos" z 2007 roku na wydanym w roku 2009 "Black Clouds & Silver Linings" skończywszy dało się odczuć, że zespół zaczął ochoczo wcinać własny ogon, a nowe piosenki, choć zdarzały się wśród nich prawdziwe perełki, były dalekie w swej urodzie do starszych sióstr z legendarnych płyt "Images & Words", "Scenes From A Memory" czy nawet wydanej niecałą dekadę temu "Six Degrees of Inner Turbulence". Dodatkowo zaczęły się dziwne wycieczki w strony innych zespółów (takich jak U2 czy Muse), pojawiało się sypanie perkusyjnymi kartoflami oraz średnio udane growle, a teksty zmieniły się w lelum-polelum o wampirach i winnicach w Toskanii.

Do czasu.


Stary Mike


Mike Portnoy, najbardziej rozpoznawalny muzyk zespołu stwierdził, że grupa powinna udać się dłuuugi urlop, podczas gdy on będzie sobie pogrywał w fafnastu innych kapelach. Reszta kolegów nie zgodziła się na taki stan rzeczy, co sprawiło, że we wrześniu zeszłego roku gruchnęła wieść, że bębniarz, jeden z trzech założycieli grupy i jej "twarz" opuszcza Dream Theater. Zmiana personalna okazała się być całkiem trwała, gdyż nawet okazanie skruchy przez Portnoya nie sprawiło, że zajął z powrotem miejsce za zestawem perkusyjnym, okupowanym teraz również przez Mike'a, tyle że Manginiego.


Nowy Mike w chwili, gdy dowiedział się, że dostał robotę


W związku z tak dużą zmianą w życiu zespołu, fanom udzieliło się nerwowe oczekiwanie na nowy album, który mógł albo stać się porażką poczętą przez grupę bez wieloletniego lidera, albo terapią szokową, która sprawiła, że pozostała czwórka muzyków (+ nowy perkusista) wespną się na wyżyny swoich umiejętności. Pierwszy singiel, "On The Backs of Angels", okazał się być przywoitą kompozycją. Od razu dało się zauważyć większą melodyjność, nieco mniej metalowe brzmienie, uwydatnione klawisze i subtelniejszą perkusję. Nie pozwalało to jednak na rozpalenie wielkich nadziei. Letnia trasa koncertowa, która 28 lipca zahaczyła również o Polskę pokazała, że grupa straciła showmana, ale zyskała prawdziwą techniczą bestię za garami. Nadal jednak nie można było nic powiedzieć o nowych kompozycjach, a udostępniane w sieci urywki tylko zaostrzały apetyt.

Jak w końcu prezentuje się 11. płyta Dream Theater - "A Dramatic Turn Of Events"?


Kurde balans


Ano bardzo dobrze.

Zespół powrócił do subtelniejszego brzmienia i bardziej progresywnego grania, nie zapominając przy tym o metalowej stronie. Podczas słuchania płyty niejedkrotnie przychodziły mi do głowy albumy Dream Theater z lat '90. Wrócił polot, wróciła melodyjność, wróciły niebanalne konstrukcje. Żylasta robotnica na powrót stała się czarującą młodą panną.

Czego my tu nie mamy? W "Build Me Up, Break Me Down" zespół uderza z mocą porównywalną do "Down With The Sickness" z repertuaru Disturbed, a otwierający riff przywodzi na myśl "Train of Thought" - najcięższy album z dorobku Teatru Marzeń. Mamy też delikatne ballady - takie jak "This Is The Life" czy "Beneath the Surface" - oraz to, co progresywne tygrysy lubią najbardziej - monumentalne, ale nie przeładowe kompozycje, które zabierają nas w nawet kilkunastomitowe podróże. Szczególnie mam tutaj na myśli parę "Far From Heaven" i "Breaking All Illusions", która przywodzi na myśl "Wait For Sleep" i "Learning To Live" z "Images & Words", niewiele im przy tym ustępując. Krótka i minimalistyczna kompozycja z wokalem i klawiszami jest wprowadzeniem do klimatycznego, ponaddwunastominotowego dzieła, gdzie wszyscy muzycy mogą popisać się swoimi umiejętnościami, a basista John Myug popełnił swój pierwszy od 12 lat, bardzo poetycki tekst.

To nie wszystko. Mamy przecież zawodzenia szamana w "Bridges In The Sky", chopinowski fortepian Jordana Rudessa i jazzującą solówkę gitarową Johna Petrucciego w "Lost Not Forgotten", ciekawe patenty w "Outcry" oraz najbardziej chwytliwe od lat wokale Jamesa LaBrie. A z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywa się tego coraz więcej.

Minusy? Chwilami czuć, że mając za perkusją Mike'a Manginiego, grupa mogła bardziej poszaleć jeśli chodzi o partie tego instrumentu. Cóż, wynika to z sytuacji zaistniałej rok temu i jest nadrobienia na następnej płycie, gdzie - miejmy nadzieję - "nowy Mike" będzie miał już wkład kompozytorski w nowe utwory.

Podsumowując - nie jest to żadna rewolucja muzyczna ani odkrywanie nowych gruntów. Przez cały czas wiemy, że słuchamy Dream Theater. Jednak udało się storzyć dzieło świeże, interesujące i wielowymiarowe. Nowy rozdział w historii zespołu zaczął się naprawdę dobrze...


Dobra robota, panowie



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz