Do czasu.
Stary Mike
Mike Portnoy, najbardziej rozpoznawalny muzyk zespołu stwierdził, że grupa powinna udać się dłuuugi urlop, podczas gdy on będzie sobie pogrywał w fafnastu innych kapelach. Reszta kolegów nie zgodziła się na taki stan rzeczy, co sprawiło, że we wrześniu zeszłego roku gruchnęła wieść, że bębniarz, jeden z trzech założycieli grupy i jej "twarz" opuszcza Dream Theater. Zmiana personalna okazała się być całkiem trwała, gdyż nawet okazanie skruchy przez Portnoya nie sprawiło, że zajął z powrotem miejsce za zestawem perkusyjnym, okupowanym teraz również przez Mike'a, tyle że Manginiego.
Nowy Mike w chwili, gdy dowiedział się, że dostał robotę
Jak w końcu prezentuje się 11. płyta Dream Theater - "A Dramatic Turn Of Events"?
Kurde balans
Ano bardzo dobrze.
Zespół powrócił do subtelniejszego brzmienia i bardziej progresywnego grania, nie zapominając przy tym o metalowej stronie. Podczas słuchania płyty niejedkrotnie przychodziły mi do głowy albumy Dream Theater z lat '90. Wrócił polot, wróciła melodyjność, wróciły niebanalne konstrukcje. Żylasta robotnica na powrót stała się czarującą młodą panną.
Czego my tu nie mamy? W "Build Me Up, Break Me Down" zespół uderza z mocą porównywalną do "Down With The Sickness" z repertuaru Disturbed, a otwierający riff przywodzi na myśl "Train of Thought" - najcięższy album z dorobku Teatru Marzeń. Mamy też delikatne ballady - takie jak "This Is The Life" czy "Beneath the Surface" - oraz to, co progresywne tygrysy lubią najbardziej - monumentalne, ale nie przeładowe kompozycje, które zabierają nas w nawet kilkunastomitowe podróże. Szczególnie mam tutaj na myśli parę "Far From Heaven" i "Breaking All Illusions", która przywodzi na myśl "Wait For Sleep" i "Learning To Live" z "Images & Words", niewiele im przy tym ustępując. Krótka i minimalistyczna kompozycja z wokalem i klawiszami jest wprowadzeniem do klimatycznego, ponaddwunastominotowego dzieła, gdzie wszyscy muzycy mogą popisać się swoimi umiejętnościami, a basista John Myug popełnił swój pierwszy od 12 lat, bardzo poetycki tekst.
To nie wszystko. Mamy przecież zawodzenia szamana w "Bridges In The Sky", chopinowski fortepian Jordana Rudessa i jazzującą solówkę gitarową Johna Petrucciego w "Lost Not Forgotten", ciekawe patenty w "Outcry" oraz najbardziej chwytliwe od lat wokale Jamesa LaBrie. A z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywa się tego coraz więcej.
Minusy? Chwilami czuć, że mając za perkusją Mike'a Manginiego, grupa mogła bardziej poszaleć jeśli chodzi o partie tego instrumentu. Cóż, wynika to z sytuacji zaistniałej rok temu i jest nadrobienia na następnej płycie, gdzie - miejmy nadzieję - "nowy Mike" będzie miał już wkład kompozytorski w nowe utwory.
Podsumowując - nie jest to żadna rewolucja muzyczna ani odkrywanie nowych gruntów. Przez cały czas wiemy, że słuchamy Dream Theater. Jednak udało się storzyć dzieło świeże, interesujące i wielowymiarowe. Nowy rozdział w historii zespołu zaczął się naprawdę dobrze...
Dobra robota, panowie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz