A na samej uczelni przekonują mnie, że sport to zdrowie:
Z kolei w belgijskim Liege nie boją podejmować się kontrowersyjnych tematów, o czym świadczy ten pomnik:
A na samej uczelni przekonują mnie, że sport to zdrowie:
Z kolei w belgijskim Liege nie boją podejmować się kontrowersyjnych tematów, o czym świadczy ten pomnik:
Nigdy bym tego nie użył do wódki zamiast soku porzeczkowego
Nie wiem, czy kiedyś czytaliście skład soku Tymbarka, który na etykiecie chełpi się tym, że jest zrobiony z granata. Aby wyręczyć Was, napiszę że wynosi ona dokładnie... 1 procent.
I tak wolę soki z serii "Party Zone" z Biedronki
Tymczasem istnieje sok POM Wonderful, w którym zawartość tego sympatycznego owocu wynosi... 100 procent. Czyli jest różnica.
Mały, ale wariat?
O napoju tym usłyszałem dzięki filmowi dokumentalnemu w reżyserii znanego z "Super Size Me" Morgana Spurlocka poświęconemu product placementowi "The Greatest Movie Ever Sold", którego zresztą firma POM jest tytularnym sponsorem. Zakupiwszy pieruńsko drogą (2 euro!) malutką buteleczkę postanowiłem sprawdzić, czy naprawdę mam do czynienia z naturalną Viagrą. Cóż, smakowało to całkiem nieźle (choć współlokatorzy stwierdzili, że napój jest zbyt intensywny i za słodki), ale nie spędziłem reszty dnia z namiotem w spodniach. Chyba nie ma już dla mnie nadziei.
11,6% - męski sport
Ale czas wyruszyć poza granice naszego kraju. Najbliższy przystanek to Turcja i bardzo pożywny omlet z sucukiem - popularną w tym regionie kiełbasą z wołowiny.
Uderzamy mocno na wschód - czas na koreański smażony ryż z wieprzowiną.
Odbijamy na południe i zajadamy popularną w Singapurze tajską zupę tom yum z owocami morza.
Przepływamy przez Pacyfik i znajdujemy się w Chile. Tam wcinamy pyszną przystawkę zwaną pebre i zajadamy się tradycyjnym deserem.
Na tym nie kończy się poznawanie kuchni tego kraju, gdyż wszystko popijamy pisco - 35-procentowym trunkiem robionym z winogron. Dobrze wchodzi na czysto, a jeszcze lepiej z colą, kiedy to znane jest pod nazwą "piscola".
Wkrótce jednak spotkanie zmieniło charakter z międzynarodowego na międzyplanetarny. Posmakowaliśmy bowiem duriana.
Jak widzicie, sam wygląd napawa strachem. Pierwsze skojarzenie - wygląda jak jajo kosmity z amerykańskiego filmu science-fiction klasy D, z którego wykluwa się żądna krwi kreatura, przy której xenomorph jest pieskiem z torebki Paris Hilton. W każdym razie - budzi respekt. I z tego względu w południowo-wschodniej Azji nazywany jest "królem owoców". Wydziela też bardzo charakterystyczny zapach, dlatego nie można go przewozić w środkach publicznego transportu, o czym w krajach gdzie jest popularny informują stosowne znaki:
W środku znajduje się miąższ o konsystencji i smaku, których nie da się opisać za pomocą słów. Z wierzchu twardy, w środku niczym budyń. Niby słodki, ale bardziej kremowy. I niepodobny do żadnego innego owoca. Ani przepyszny, ani ohydny - po prostu inny. Fascynujące doświadczenie.
I na szczęście nic z niego się wykluło ;)
O ile obecnie nie da się tam spędzić czasu oddając się modlitwie, o tyle można zaznać pewnego rodzaju duchowej rozkoszy. Miejsce to bowiem funkcjonuje jako księgarnia.
Należy też dodać, że jest to jeden z lepiej zaopatrzonych przybytków w mieście. Na trzech poziomach można znaleźć literaturę wszelkiej maści (ale jakoś science fiction nie dojrzałem) ze znaczącym udziałem książek w języku angielskim. Dla zmęczonych szukaniem ciekawej lektury lub chcących od razu obczaić świeżo nabyte dzieło czeka mieszcząca się w miejscu dawnego prezbiterium kawiarnia.
Co myślicie o takim sposobie wykorzystania dawnego klasztoru dominikanów? Czy chętniej odwiedzalibyście Empik mieszczący się w budynku tego typu? ;)
PS. Spokojnie, nie porzuciłem tego bloga ;) Działo się całkiem sporo, dlatego może odbiło się to regularności wypuszczania nowych notek, ale za to zebrało się materiału na wiele postów :)
Ciekawe, jakie wy wyłapiecie :)
PS. Znalazłem całkiem fajną księgarnię-antykwariat, gdzie za śmieszne pieniądze można zaopatrzyć się w fajne używane książki po angielsku. W związku z tym zabrałem się już do lektury ciekawie zapowiadającej się powieści autorstwa... Orsona Scotta Carda :P
W ramach prologu uroczy monument:
Znajdujący się w Maatricht pomnik ku czci polskiego poranka
Skoro na piwie skończyliśmy, to od niego zaczniemy tego posta - w markecie Jumbo w samym sercu Maastricht znalazłem na półeczce takie oto piwa:
Nawet kolejność na półce zachowali!
Weź się tego naucz. I spróbuj to sobie przypomnieć zamiawiąc szóste piwo.
Wśród wielu poruszanych na wczorajszym spotkaniu wątków przewinęła się polska wódka. Dostępna również w Maastricht w co najmniej jednym monopolowym. Ściślej - Wyborowa. Jeszcze ściślej - za 14 euro.
Reakcja mojego mózgu na poznanie ceny Wyborowej w Maastricht
Żeby nie było, że zafiksowałem się na punkcie alkoholu - czas na krótki przegląd napojów gazowanych.
A tego nie polecam:
Do czasu.
Stary Mike
Mike Portnoy, najbardziej rozpoznawalny muzyk zespołu stwierdził, że grupa powinna udać się dłuuugi urlop, podczas gdy on będzie sobie pogrywał w fafnastu innych kapelach. Reszta kolegów nie zgodziła się na taki stan rzeczy, co sprawiło, że we wrześniu zeszłego roku gruchnęła wieść, że bębniarz, jeden z trzech założycieli grupy i jej "twarz" opuszcza Dream Theater. Zmiana personalna okazała się być całkiem trwała, gdyż nawet okazanie skruchy przez Portnoya nie sprawiło, że zajął z powrotem miejsce za zestawem perkusyjnym, okupowanym teraz również przez Mike'a, tyle że Manginiego.
Nowy Mike w chwili, gdy dowiedział się, że dostał robotę
Jak w końcu prezentuje się 11. płyta Dream Theater - "A Dramatic Turn Of Events"?
Kurde balans
Podsumowując - nie jest to żadna rewolucja muzyczna ani odkrywanie nowych gruntów. Przez cały czas wiemy, że słuchamy Dream Theater. Jednak udało się storzyć dzieło świeże, interesujące i wielowymiarowe. Nowy rozdział w historii zespołu zaczął się naprawdę dobrze...
Dobra robota, panowie
Chcąc nabrać sił, odwiedziłem wczoraj lokal znanej na całym świecie sieci restauracji, mając ochotę na McRoyala. Byłem jednak trochę skołowany nie znajdując go w menu. Na szczęście, ekunda zastanowienia pozwoliła mi przypomnieć słynny dialog rozpoczynający "Pulp Fiction".
Spróbujcie poprosić o to w Polsce
Tak jest, trafiłem do kraju, gdzie McRoyala nazywają Ćwierćfunciakiem z serem. I właśnie to, co trafnie wyartykował we wspomnianym dialogu John Travolta, stanowi o uroku psodróży po Europie - małe różnice. Niby mnóstwo rzeczy jest znajomych, niby wielkie korporacje docierają do wszelkich zakątków, niby niektóre rozwiązania są podobne, ale wszędzie kultura danego regionu odciska swoje piętro i pewne produkty są unikalne, a inne przechodzą interesujące metamorfozy. Dlatego też w hołdzie tym małym różnicom będę starał się je opisywać na tym blogu.
A po gorącym dniu nic smakuje tak dobrze jak zimne piwo. Na zdrowie!
Oczywiście, jak tylko to będzie możliwe, sprawdzę czy w Belgii rzeczywiście podają frytki z majonezem ;)