czwartek, 15 września 2011

Tego nie ma na pocztówkach

Podczas zwiedzania miast mamy tendencję do fotografowania najbardziej znanych miejscówek. Owszem, jest to przyjemne zajęcie, ale dużo radochy daje też wyłapywanie i uwiecznianie na karcie pamieci frapujących drobiazgów, na które zazwyczaj nie zwraca sie uwagi. Tak jak ten sympatyczny wehikuł, który czasami mijam podczas drogi na wydział:

A na samej uczelni przekonują mnie, że sport to zdrowie:

Z kolei w belgijskim Liege nie boją podejmować się kontrowersyjnych tematów, o czym świadczy ten pomnik:


środa, 14 września 2011

Piłem - piszę

Mój quest polegający na zapoznawaniu się z zawartością półek z napojami przeróżnej maści w pobliskim markecie Albert Heijn trwa. W ciągu ostatniego tygodnia przez moje gardło przelały się trzy nowe trunki.

Nigdy bym tego nie użył do wódki zamiast soku porzeczkowego


Pierwszym z nich jest Fanta Cassis, czyli znana nam wszystkim marka tym razem prezentuje napój o smaku czarnej porzeczki. Nazwanie tego czegoś Fantą jest profanacją dla tego całkiem przyjemnego napoju, a zwłaszcza dla świetnej cytrynowwej wersji. Ani orzeźwia, ani smakuje.

Nie wiem, czy kiedyś czytaliście skład soku Tymbarka, który na etykiecie chełpi się tym, że jest zrobiony z granata. Aby wyręczyć Was, napiszę że wynosi ona dokładnie... 1 procent.

I tak wolę soki z serii "Party Zone" z Biedronki


Tymczasem istnieje sok POM Wonderful, w którym zawartość tego sympatycznego owocu wynosi... 100 procent. Czyli jest różnica.

Mały, ale wariat?

O napoju tym usłyszałem dzięki filmowi dokumentalnemu w reżyserii znanego z "Super Size Me" Morgana Spurlocka poświęconemu product placementowi "The Greatest Movie Ever Sold", którego zresztą firma POM jest tytularnym sponsorem. Zakupiwszy pieruńsko drogą (2 euro!) malutką buteleczkę postanowiłem sprawdzić, czy naprawdę mam do czynienia z naturalną Viagrą. Cóż, smakowało to całkiem nieźle (choć współlokatorzy stwierdzili, że napój jest zbyt intensywny i za słodki), ale nie spędziłem reszty dnia z namiotem w spodniach. Chyba nie ma już dla mnie nadziei.

Dlatego przyszedł czas na coś prawdziwie męskiego. Przed państwem Grolsch Kanon:

11,6% - męski sport


W zalewie małych piwek taki produkt jest niczym trailer "The Expendables" albo intro do kreskówki z Conanem z lat '90. Włosy na klacie zaczynają rosnąć na sam widok czegoś takiego na półce. I smakuje naprawdę dobrze, bez typowego dla piw z tego przedziału "procentowego" posmaku spirytu. Naprawdę potężna armata.

poniedziałek, 12 września 2011

Owocowy Alien

Międzynarodowość studiowania i mieszkania w Maastricht da się posmakować na każdym kroku. Nieprzypadkiem użyłem takiego określania doznania zmysłowego, gdyż po wczorajszej notce o strawie dla ducha przyszedł czas na pokarm dla ciała.

W piątek w mieszkaniu naszych sąsiadów odbyła się interkontynentalna impreza kulinarna. Zasada była prosta - każdy przygotowuje narodową potrawę, którą wszyscy z ochotą wcinamy. Pewnie jesteście ciekawi, co reprezentowało kraj nad Wisłą. Otóż były to gołąbki, które specjalnie na tę okazję zawierały soczewicę zamiast mięsa. I znalazły swoich fanów wśród mieszkańców Singapuru.

Ale czas wyruszyć poza granice naszego kraju. Najbliższy przystanek to Turcja i bardzo pożywny omlet z sucukiem - popularną w tym regionie kiełbasą z wołowiny.

Uderzamy mocno na wschód - czas na koreański smażony ryż z wieprzowiną.

Odbijamy na południe i zajadamy popularną w Singapurze tajską zupę tom yum z owocami morza.

Specjalnie dla niewytrenowanych zachodnich podniebień przygotowano (ponoć) łagodny wariant potrawy. Mimo tego byłem cały czerwony podczas jej jedzenia. Trza jednak od razu dodać, że była bardzo dobra i śmiało może konkurować z wietnamskimi odpowiedniczkami serwowanymi w Warszawie.

Przepływamy przez Pacyfik i znajdujemy się w Chile. Tam wcinamy pyszną przystawkę zwaną pebre i zajadamy się tradycyjnym deserem.

Na tym nie kończy się poznawanie kuchni tego kraju, gdyż wszystko popijamy pisco - 35-procentowym trunkiem robionym z winogron. Dobrze wchodzi na czysto, a jeszcze lepiej z colą, kiedy to znane jest pod nazwą "piscola".

Wkrótce jednak spotkanie zmieniło charakter z międzynarodowego na międzyplanetarny. Posmakowaliśmy bowiem duriana.

Jak widzicie, sam wygląd napawa strachem. Pierwsze skojarzenie - wygląda jak jajo kosmity z amerykańskiego filmu science-fiction klasy D, z którego wykluwa się żądna krwi kreatura, przy której xenomorph jest pieskiem z torebki Paris Hilton. W każdym razie - budzi respekt. I z tego względu w południowo-wschodniej Azji nazywany jest "królem owoców". Wydziela też bardzo charakterystyczny zapach, dlatego nie można go przewozić w środkach publicznego transportu, o czym w krajach gdzie jest popularny informują stosowne znaki:

W środku znajduje się miąższ o konsystencji i smaku, których nie da się opisać za pomocą słów. Z wierzchu twardy, w środku niczym budyń. Niby słodki, ale bardziej kremowy. I niepodobny do żadnego innego owoca. Ani przepyszny, ani ohydny - po prostu inny. Fascynujące doświadczenie.

I na szczęście nic z niego się wykluło ;)

niedziela, 11 września 2011

Holy Empik

Maastricht jest miastem, które rywalizuje z Nijmegen o tytuł najstarszego w Holandii. W związku z tym w można znaleźć tu ślady niemal każdego stylu architektonicznego. Oznacza to również duże zagęszczenie budynków o charakterze sakralnym. Pytacie, jak to się ma do postępującej laicyzacji holenderskiego społeczeństwa? Cóż, zazwyczaj kościoły przyjmują rolę muzeów, jednak zdarzają się wyjątkowe przypadki, takie jak Selexyz Dominikanen, miejsce niepozorne z zewnątrz, w środku będące jednak czarnym snem przeciętnego polskiego hierarchy kościelnego:



O ile obecnie nie da się tam spędzić czasu oddając się modlitwie, o tyle można zaznać pewnego rodzaju duchowej rozkoszy. Miejsce to bowiem funkcjonuje jako księgarnia.



Należy też dodać, że jest to jeden z lepiej zaopatrzonych przybytków w mieście. Na trzech poziomach można znaleźć literaturę wszelkiej maści (ale jakoś science fiction nie dojrzałem) ze znaczącym udziałem książek w języku angielskim. Dla zmęczonych szukaniem ciekawej lektury lub chcących od razu obczaić świeżo nabyte dzieło czeka mieszcząca się w miejscu dawnego prezbiterium kawiarnia.



Co myślicie o takim sposobie wykorzystania dawnego klasztoru dominikanów? Czy chętniej odwiedzalibyście Empik mieszczący się w budynku tego typu? ;)



PS. Spokojnie, nie porzuciłem tego bloga ;) Działo się całkiem sporo, dlatego może odbiło się to regularności wypuszczania nowych notek, ale za to zebrało się materiału na wiele postów :)

sobota, 3 września 2011

Orson Scott Card - "Tropiciel"


Połknąłwszy wiosną niczym młody pelikan cztery tomy sagi o Enderze postanowiłem zrobić sobie mały odwyk od pisartwa Carda. Jednak jego najnowsze dzieło wydane na polskim rynku od razu przykuło moją uwagę, a po niedługim czasie kupiony przez Krystiana egzemplarz trafił w moje ręce. Mając w pamięci wybitne powieści takie jak "Gra Endera" oraz "Mówca Umarłych", ale też nieco odstające poziomem od porzedniczek "Ksenocyd" i "Dzieci Umysłu", świadom przepastnego dorobku literackiego tego pisarza przystąpiłem do lektury ze zlewającymi się ze sobą uczuciami ciekawości i obawy.

Tak jak w "Grze Endera" głównym bohaterem "Tropiciela" jest niezwykle uzdolniony chłopiec. Rigg jest trzynastolatkiem obdarzonym darem widzenia ścieżek, które przebyła w przeszłości niemal każda żywa istota. Odebrał też wyjątkowo surowe szkolenie od ojca, dzięki czemu zdobył dużą wiedzę i świetnie umiejętności komunikacyjne. W miarę spokojne życie myśliwych zmienia śmierć ojca, który zostawia Riggowi instrukcje, wiodące go ku przeznaczeniu...

Już pierszy rozdział dostępny w Internecie pokazuje cechy charakterystyczne dla pisarstwa Carda - żelazną logikę postaci i dialogi przeradzające się w wielu miejscach w pojedynki erystyczne. Mając już za sobą całość, mogę stwierdzić, że publikacja pierwszego rozdziału była świetnym zabiegiem marketingowym. Bo o ile - jak napisałem - pokazuje znany sposób pisania i zachęca do sięgnięcia po całość, o tyle nie przygotowuje na to, co dzieje się dalej. A dzieje się naprawdę sporo.

I tu można wysunąć pewien zarzut odnośnie do książki, co zresztą w pewien sposób sam Card przyznaje w posłowiu. Na początku trzeba się przyzwyczaić do śmiesznych nazw, pewnych irracjonalności i zabaw z manipulowaniem czasu (ostrzegam purystów - nie są zgodne z obecną wiedzą naukową, co autor również w posłowiu podkreśla). Czuć też, że koncept się nieco rozrastał w trakcie pisania, co wpływa na integralność powieści, która należy do grupy tych rozkręcających się po pewnym czasie.

Nie podważa to jednak wielu atutów "Tropiciela". Poza wspomnianymi dialogami, które tutaj służą w roszadach i salonowych rozgrywkach mamy również mnóstwo ciekawych pomysłów i drobnych smaczków, które nadają uroku całemu konceptowi. No i ta intryga - pamiętacie dialogi wojskowych otwierające rozdziały z "Gry Endera"? Ich fani znajdą tutaj coś dla siebie i z przyjemnością będą starali się połączyć ze sobą elementy układanki szybciej niż zostanie to zrobione w dalszej części ksiązki. Nic więcej nie napiszę, żeby nie zabrać nikomu radości lektury.

Oczywiście mamy też uniwersalne problemy, które zostaną dodatkowo spotęgowane przez to, co - wedle zapowiedzi pisarza - ma się wydarzyć w drugim tomie. Ja już czekam.

Na zakończenie jeszcze dwa wyborne cytaty z książki:

Ojciec powiedział mu, ze sekretarz Rady w istocie jej przewodniczy - w tym postawionym do góry nogami rządzie im wyższe i bardziej wpływowe stanowisko, tym bardziej podrzędny tytuł, a "sekretarz" stał się nowym określeniem dla dyktatora, króla lub cesarza.

Fizycy już dawno temu ustalili, że większość przestrzeni jest pusta, tak jak i większą część każdego atomu, więc naturą wszechświata jest nicość, z niewielkimi przerwami zawierającymi w sobie całe istnienie. Ich biblioteka nosi nazwę Nicości na część tej pustki, z której składa się większość wszechrzeczy. A matematycy dzielą z nimi ten gmach, bo z dumą twierdzą, że przedmiot ich badań jest jeszcze mniej realny niż to, co zgłębiają fizycy, więc ich część zwie się Biblioteką Większej Nicości.

Ciekawe, jakie wy wyłapiecie :)

PS. Znalazłem całkiem fajną księgarnię-antykwariat, gdzie za śmieszne pieniądze można zaopatrzyć się w fajne używane książki po angielsku. W związku z tym zabrałem się już do lektury ciekawie zapowiadającej się powieści autorstwa... Orsona Scotta Carda :P

Człowiek nie wielbłąd

W ramach prologu uroczy monument:


Znajdujący się w Maatricht pomnik ku czci polskiego poranka


Skoro na piwie skończyliśmy, to od niego zaczniemy tego posta - w markecie Jumbo w samym sercu Maastricht znalazłem na półeczce takie oto piwa:


Nawet kolejność na półce zachowali!


Tak jest - Lech i Tyskie we własnych zapuszkowanych osobach, kosztujące odpowiednio 1,05 i 1,09 euro za sztukę. W prawdziwie męskim rozmiarze 0,5l. Bo o ile półlitrowe piwa w sumie można bez problemu dostać w Holandii, o tyle jakby więcej było tych mniejszych. Czyli trzeba się trochę nakombinować i nakalkulować. Dobrze, że z rozmiarami nie jest tak jak w Australii.


Weź się tego naucz. I spróbuj to sobie przypomnieć zamiawiąc szóste piwo.


Wśród wielu poruszanych na wczorajszym spotkaniu wątków przewinęła się polska wódka. Dostępna również w Maastricht w co najmniej jednym monopolowym. Ściślej - Wyborowa. Jeszcze ściślej - za 14 euro.


Reakcja mojego mózgu na poznanie ceny Wyborowej w Maastricht


Wniosek jest taki sam, jak z pewnej rozmowy z Finem. Wódki w swoich ojczystych krajach traktowane jako produkty ze średniej półki (Finlandia i Wyborowa) poza granicami uchodzą za ekskluzywne trunki. Niby oczywistość, ale zobaczenie tego zjawiska na półce sklepowej robi swoje.

Żeby nie było, że zafiksowałem się na punkcie alkoholu - czas na krótki przegląd napojów gazowanych.




Tak, są to wersje light napojów, z którymi pragnienie nie ma szans lub w latach '90 były reklamowane przez sympatycznego ludzika Fido.

Na pierwszy ogień poszedł 7Up. O ile podobieństwo do oryginału istnieje, o tyle smak słodzika jest wyjątkowo dziwny i trudno mi sobie wyobrazić, że ma swoich fanów jak na przykład Cola Light (w których istnienie w sumie też trudno jest mi uwierzyć). Co innego w przypadku Sprite'a. Owszem - nic nie może się równać łychom cukru wsypywanym do pełnokalorycznego odpowiednika, ale tracimy naprawdę niewiele. Przy tak słonecznej pogodzie, jaka towarzyszy mi od kilku dni - jak znalazł.

A tego nie polecam:




Szczyny łosia z wiśniowym posmakiem. Ani to bardzo podobne (do w sumie lubianego przeze mnie) Mountain Dew, ani jakoś wyjątkowe.

Ale zawsze jest Grolsch w lodówce ;)

Dream Theater - "A Dramatic Turn Of Events"

Muzycy Dream Theater to profesjonaliści - niemal wszyscy z wykształceniem muzycznym, każdy z osobna jednym z największych nazwisk w swoim biznesie. Perfekcyjnie naoliwiona maszyna dowodzona przez charyzmatycznego perkusistę Mike'a Portnoya przez ostatnią dekadę wydawała płyty i jeździła w trasy koncertowe z regularnością szwajcarskiego zegarka lub - jak kto woli - Immanuela Kanta. Jednak w pewnym momencie coś zaczęło się psuć. Począwszy od wydanego w 2005 albumu "Octavarium" przez "Systematic Chaos" z 2007 roku na wydanym w roku 2009 "Black Clouds & Silver Linings" skończywszy dało się odczuć, że zespół zaczął ochoczo wcinać własny ogon, a nowe piosenki, choć zdarzały się wśród nich prawdziwe perełki, były dalekie w swej urodzie do starszych sióstr z legendarnych płyt "Images & Words", "Scenes From A Memory" czy nawet wydanej niecałą dekadę temu "Six Degrees of Inner Turbulence". Dodatkowo zaczęły się dziwne wycieczki w strony innych zespółów (takich jak U2 czy Muse), pojawiało się sypanie perkusyjnymi kartoflami oraz średnio udane growle, a teksty zmieniły się w lelum-polelum o wampirach i winnicach w Toskanii.

Do czasu.


Stary Mike


Mike Portnoy, najbardziej rozpoznawalny muzyk zespołu stwierdził, że grupa powinna udać się dłuuugi urlop, podczas gdy on będzie sobie pogrywał w fafnastu innych kapelach. Reszta kolegów nie zgodziła się na taki stan rzeczy, co sprawiło, że we wrześniu zeszłego roku gruchnęła wieść, że bębniarz, jeden z trzech założycieli grupy i jej "twarz" opuszcza Dream Theater. Zmiana personalna okazała się być całkiem trwała, gdyż nawet okazanie skruchy przez Portnoya nie sprawiło, że zajął z powrotem miejsce za zestawem perkusyjnym, okupowanym teraz również przez Mike'a, tyle że Manginiego.


Nowy Mike w chwili, gdy dowiedział się, że dostał robotę


W związku z tak dużą zmianą w życiu zespołu, fanom udzieliło się nerwowe oczekiwanie na nowy album, który mógł albo stać się porażką poczętą przez grupę bez wieloletniego lidera, albo terapią szokową, która sprawiła, że pozostała czwórka muzyków (+ nowy perkusista) wespną się na wyżyny swoich umiejętności. Pierwszy singiel, "On The Backs of Angels", okazał się być przywoitą kompozycją. Od razu dało się zauważyć większą melodyjność, nieco mniej metalowe brzmienie, uwydatnione klawisze i subtelniejszą perkusję. Nie pozwalało to jednak na rozpalenie wielkich nadziei. Letnia trasa koncertowa, która 28 lipca zahaczyła również o Polskę pokazała, że grupa straciła showmana, ale zyskała prawdziwą techniczą bestię za garami. Nadal jednak nie można było nic powiedzieć o nowych kompozycjach, a udostępniane w sieci urywki tylko zaostrzały apetyt.

Jak w końcu prezentuje się 11. płyta Dream Theater - "A Dramatic Turn Of Events"?


Kurde balans


Ano bardzo dobrze.

Zespół powrócił do subtelniejszego brzmienia i bardziej progresywnego grania, nie zapominając przy tym o metalowej stronie. Podczas słuchania płyty niejedkrotnie przychodziły mi do głowy albumy Dream Theater z lat '90. Wrócił polot, wróciła melodyjność, wróciły niebanalne konstrukcje. Żylasta robotnica na powrót stała się czarującą młodą panną.

Czego my tu nie mamy? W "Build Me Up, Break Me Down" zespół uderza z mocą porównywalną do "Down With The Sickness" z repertuaru Disturbed, a otwierający riff przywodzi na myśl "Train of Thought" - najcięższy album z dorobku Teatru Marzeń. Mamy też delikatne ballady - takie jak "This Is The Life" czy "Beneath the Surface" - oraz to, co progresywne tygrysy lubią najbardziej - monumentalne, ale nie przeładowe kompozycje, które zabierają nas w nawet kilkunastomitowe podróże. Szczególnie mam tutaj na myśli parę "Far From Heaven" i "Breaking All Illusions", która przywodzi na myśl "Wait For Sleep" i "Learning To Live" z "Images & Words", niewiele im przy tym ustępując. Krótka i minimalistyczna kompozycja z wokalem i klawiszami jest wprowadzeniem do klimatycznego, ponaddwunastominotowego dzieła, gdzie wszyscy muzycy mogą popisać się swoimi umiejętnościami, a basista John Myug popełnił swój pierwszy od 12 lat, bardzo poetycki tekst.

To nie wszystko. Mamy przecież zawodzenia szamana w "Bridges In The Sky", chopinowski fortepian Jordana Rudessa i jazzującą solówkę gitarową Johna Petrucciego w "Lost Not Forgotten", ciekawe patenty w "Outcry" oraz najbardziej chwytliwe od lat wokale Jamesa LaBrie. A z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywa się tego coraz więcej.

Minusy? Chwilami czuć, że mając za perkusją Mike'a Manginiego, grupa mogła bardziej poszaleć jeśli chodzi o partie tego instrumentu. Cóż, wynika to z sytuacji zaistniałej rok temu i jest nadrobienia na następnej płycie, gdzie - miejmy nadzieję - "nowy Mike" będzie miał już wkład kompozytorski w nowe utwory.

Podsumowując - nie jest to żadna rewolucja muzyczna ani odkrywanie nowych gruntów. Przez cały czas wiemy, że słuchamy Dream Theater. Jednak udało się storzyć dzieło świeże, interesujące i wielowymiarowe. Nowy rozdział w historii zespołu zaczął się naprawdę dobrze...


Dobra robota, panowie



piątek, 2 września 2011

Royale with cheese

Korzystając z tego, że do końca tygodnia funkcjonuję w Maastricht jako turysta, a nie student oraz mając idealną aurę do dyspozycji zwiedzam sobie miasto na piechotę, obczajając różne miejscówki. Pozwólcie, że uprzedzę wasze pytania. Tak, znalazłem Coffee Shop. Jednak z tego, co się orientuję, przybytki tego typu w Maastricht są niedostępne dla turystów.

Chcąc nabrać sił, odwiedziłem wczoraj lokal znanej na całym świecie sieci restauracji, mając ochotę na McRoyala. Byłem jednak trochę skołowany nie znajdując go w menu. Na szczęście, ekunda zastanowienia pozwoliła mi przypomnieć słynny dialog rozpoczynający "Pulp Fiction".


Spróbujcie poprosić o to w Polsce


Tak jest, trafiłem do kraju, gdzie McRoyala nazywają Ćwierćfunciakiem z serem. I właśnie to, co trafnie wyartykował we wspomnianym dialogu John Travolta, stanowi o uroku psodróży po Europie - małe różnice. Niby mnóstwo rzeczy jest znajomych, niby wielkie korporacje docierają do wszelkich zakątków, niby niektóre rozwiązania są podobne, ale wszędzie kultura danego regionu odciska swoje piętro i pewne produkty są unikalne, a inne przechodzą interesujące metamorfozy. Dlatego też w hołdzie tym małym różnicom będę starał się je opisywać na tym blogu.

A po gorącym dniu nic smakuje tak dobrze jak zimne piwo. Na zdrowie!

Oczywiście, jak tylko to będzie możliwe, sprawdzę czy w Belgii rzeczywiście podają frytki z majonezem ;)