Niestrudzony Mikael Akerfeldt zdaje się stale poszerzać formułę swojego zespołu, uciekając od przylepionej mu łatki "progresywnego death metalu" najdalej jak tylko może. W efekcie tego otrzymaliśmy pozbawiony growli (po raz pierwszy od czasów "Damnation" z 2002 roku) album pod każdym względem nawiązujący do lat 70. XX wieku. I o ile tej zabawy z klimatami tamtych czasów słucha się nad wyraz dobrze, to trudno mówić tu o odkrywaniu nowych terytoriów, czy też twórczym rozwijaniu formuły. Ot, pewien ambitny Szwed postanowił zagrać tak, jak to robili bohaterowie jego dzieciństwa. Wyszło wybornie, ale jest to raczej smaczny schaboszczak od mamy niż fascynujące dzieło kuchni fusion.
Anthrax - "Worship Music"
Po wielu perturbacjach, powrocie pierwszego wokalisty i zakończonych sukcesem koncertach Wielkiej Czwórki w towarzystwie Megadeth, Slayera i Metalliki, ekipa Scotta Iana w końcu zebrała się na wydanie nowego krążka. Dostaliśmy charakterystyczny dla tej ekipy thrashowy album z mocnym punkowym sznytem. Nic specjalnego, ale podejrzewam, że znajdą się samochodowe odtwarzacze, których ta płytka długo nie opuści.
Alice Cooper - "Welcome 2 My Nightmare"
Sequel jednej z najważniejszych płyt rockowego weterana. Który na dodatek pokazuje, że poczciwy Alice nie jest jeszcze trupem, co mogła pomyśleć szeroka publika, dla której ostatnim liczącym się jego albumem był "Trash" z 1989 roku z bombastycznym hitem "Poison" na czele. Ba, Cooper wysmażył zestaw naprawdę chwytliwych numerów, skrzący się od gościnnych występów, od Roba Zombie zacząwszy, na Ke$hy skończywszy. Dla rasowego rockmana całość jest może zbyt wypolerowana, co nie przeszkadza zapuszczeniu krążka na jakiejś rockowej imprezie.
Machine Head - "Unto The Locust"
Cztery lata po wydaniu "Blackening" - jednej z najlepszych płyt metalowych poprzedniej dekady - Robb Flynn i spółka nadal nie mają litości. Skutecznie oparli się pokusie nagrania prostego sequela, idąc trochę bardziej w stronę chwytliwych melodii. Nie ma się jednak czego obawiać - wszystkie charakterystyczne dla Machine Head elementy są na miejscu. Miażdżące riffy, młócąca perkusja, najlepsze dialogi gitarowe od czasów płyt Metalliki z lat 80. i rozpruwający wszystko na swej drodze wokal Flynna. Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza otwierający album, epicki "I Am Hell" i wychodzący obronną ręką z ryzykownego zagrania z dziecięcymi chórkami "Who We Are". Ja już jestem nagrzany na koncert w Tilburgu pod koniec listopada.
Mastodon - "The Hunter"
Zastanawiacie się może, czy "Unto The Locust" jest najlepszą metalową płytą roku? Cóż, ja nie znam odpowiedzi, gdyż krążek ten ma mocnego konkurenta w postaci najnowszego albumu wiecznie poszukującego Mastodona. Kończąc (na razie?) flirt z progresywnymi formami grupa zdecydowała się na nagranie krótszych i bardziej chwytliwych numerów. W których i tak dzieje się więcej niż w całych dyskografiach innych artystów. Nikt nie może zarzucić, że Mastodon się sprzedał. On nagiął reguły rządzące przemysłem rozrywkowym do swoich potrzeb. Potęga.
Kasabian - "Velociraptor!"
Ich koncert pamiętam jako największy survival zeszłorocznej edycji Open'Era. Ich ostatni krążek - "West Ryder Pauper Lunatic Asylum" do dzisiaj jest w stanie mnie rozbujać. Tym razem zdecydowali się na wzbogacenie brzmienia - mamy tutaj trochę muzyki etnicznej, zapożyczenia z techno, a i nawet jakaś orkiestra się trafi. Wszystko przy zachowaniu tradycyjnej melodyki. Obawiam się jednak, że takie pomieszanie brzmień uczyni ten album jednym z grupy "kochasz albo nienawidzisz". Mnie kupili.
Lou Reed & Metallica - "Lulu"
Przyszedł czas na najbardziej kontrowersyjną płytę tego roku. Zaskakująca kolaboracja, która uderzyła w biznes muzyczny niczym grom z jasnego nieba. Już fragmenty rozgrzewały kable i światłowody Sieci do czerwoności, nie mówiąc o pełnej płycie, która rozpaliła mnóstwo dyskusji i sprowokowała wielu pismaków do popełnienia skrajnych recenzji. Jakie jest moje zdanie? W skrócie - jeśli kupisz konwecję, spodoba Ci się. Jeśli nie - ta płyta nie ma u Ciebie żadnych szans. Cytując mojego wykładowcę - po prostu trzeba rozumieć ten kod.
Trzeba lubić gadających dziadków - Dylana, Casha, Watersa, Waitsa i Reeda właśnie. Bo należy od razu powiedzieć, że to bardziej jego album niż Metalliki. Nie powinny wtedy dziwić rozlazle numery, w których mówione kwestie zdają się rozjeżdżać z metalową maszyną Hetfielda i spółki. Wielu słuchaczy popełnia zresztą kardynalny błąd, wyłączając płytę po pierwszych kawałkach. To wielka pomyłka, gdyż z każdym utworem album nabiera atmosfery, by wraz z przejmującym "Cheat On Me" zanurzyć się w jednocześnie kojącym i niepokojącym klimacie, który nie opuszcza całego drugiego krążka. "Lulu" jak żadna inna płyta pokazuje, że w dzisiejszych czasach matematycznie produkowanych przebojów trudno w mainstreamie o rzeczy naprawdę oryginalne, które rzucają słuchaczom wyzwanie. Czy się go podejmiecie?
Iced Earth - "Dystopia"
Dziesiąty album kapeli Jona Schaffera jest jednocześnie pierwszym dla nowego wokalisty - Stu Blocka. Jako wielki fan Matthew Barlowa ze smutkiem przyjąłem decyzję o jego odejściu i z niepokojem oczekiwałem na nową płytę. Niepotrzebnie. Block okazał się przynajmniej dorównywać Barlowowi, sprawiając że już z roczpoczynającym krążek tytułowym kawałkiem czujemy się jak w domu. No właśnie - ten album zawiera wszystko, za co lubimy Iced Earth, wykonane na najwyższym od lat poziomie. Tak trzymać!
Florence + The Machine - "Ceremonials"
"Lungs" - wydany w 2009 roku debiutancki album Florence Welch był dla mnie, jako wielkiego miłośnika milczącej wtedy Kate Bush, miodem na serce. Wreszcie pojawiła się wokalistka z głosem jak dzwon, która tworzyła niebanalne, klimatyczne numery, które porażały zarówno bogatą paletą brzmień, jak i chwytliwymi melodiami. Swój talent i popularność potwierdziła zresztą w marcu 2010 roku dając magiczny momentami koncert w wypełnionej po brzegi warszawskiej Stodole. Jednak wydawanie kolejnych singli, reedycji, pojedynczych piosenek na soundtracki zaczynało powoli męczyć i wzmagało oczekiwania związane z nowym albumem.
Po świetnie przyjętym, debiutanckim "A Kick Inside" Kate Bush jeszcze w tym samym roku wydała "Lionheart" - oczywisty sequel, który pomimo solidnego poziomu niczym nie zachwycał i sprawiał wrażenie zbioru odrzutów oraz odsmażanych kotletów. Ponad trzy dekady później niemal to samo przytrafiło się Florence. O ile nie można odmówić urody zebranym na "Ceremonials" piosenkom, nie można oprzeć się wrażeniu, że słuchamy po raz drugi "Lungs". W związku z tym nie ma tej świeżości - jesteśmy w stanie przewidzieć, kiedy Angielka podniesie głos, kiedy wejdzie z chwytliwym refrenem oraz kiedy usłyszymy delikatne brzęknięcie harfy. Może za wysoko ustawiłem jej poprzeczkę, oczekując rozwoju, a nie (przyjemnej tak czy siak) stagnacji?
A może moja analogia do kariery Kate Bush się sprawdzi i następnym dziełem Florence + The Machine będzie odpowiednik "Never For Ever"? A potem zacznie się totalna jazda, gdy przyjdzie czas na XXI-wiecznego następcę "The Dreaming"...
Megadeth - "TH1RT3EN"
Rudy Dave nie składa broni i w regularnych odstępach dostarcza nam kolejne krążki. Tak samo jak przypadku poprzednich dwóch dzieł - "United Abominations" i "Endgame" otrzymaliśmy solidną porcję typowych dla Megadeth riffów, typowych dla Megadeth solówek, typowych dla Megadeth wokali, typowych dla Megadeth melodii i typowych dla Megadeth tekstów. Że wszystko zbyt typowe i może okazać się nudne? To zależy, jak bardzo lubisz ekipę Mustaine'a.