środa, 31 sierpnia 2011

Bahn, bahn

No właśnie, obudziłem się w Niemczech. Powodem była wizyta sympatycznych policjantów, którzy wylegitymowali część pasażerów. Widać Schengen Schengen, ale ordnung muss sein. Następne godziny to krótkie drzemki, rzadko prostowane nogi oraz ból tyłka. I autostrada. Właśnie, czy również w dzieciństwie myśleliście, że Ausfahrt to jedno zajebiście wielkie miasto?


Tędy do srogiego miasta


Dla osłody można ponucić sobie klasyk pionierów muzyki elektronicznej.

I tak aż do Eindhoven.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważa się wjeżdżając do holenderskiego miasta, jest wszechobecność rowerów. Każdy nimi jeździ, wszędzie się nimi jeździ, a jeszcze wszędziej się je parkuje. A parkingi przy dworcach to osobna sprawa.


Parking rowerowy przy dworcu kolejowym w Eindhoven. Jeden z dwóch. Z tej strony dworca, z której akurat wchodziłem.


O 9:30, po prawie dobie spędzonej w autokarach podreptałem na dworzec, z którego pół godziny później ruszał pociąg do Maastricht. Szybki, wygodny i CICHY. Naprawdę (no dobrze, z lekką przesadą) - zapuśćcie sobie 4'33'' Johna Cage'a, by przekonać się, czym jest jest jazda niderlandzkim InterCity. Po godzinie ujeżdżania pięknej acz płaskiej Holandii (nie można zawsze mieć wszystkiego, czego się chce, mawiał filozof Mick Jagger) wysiadłem na dworcu w grodzie nad Mozą.

Tam czekała na mnie dziewczyna z Erasmus Student Network, której przybyła po kilkunastu minutach koleżanka odwiozła mnie do recepcji akademików Uniwersytetu. Po załatwieniu niezbędnych formalności (czytaj: wyskoczeniu z hajsu) odwieziono mnie do mojego lokum na Majellastraat, gdzie powstały wszystkie dzisiejsze posty.

Jako, że podróż dała mi się we znaki, na dzisiaj kończę z postowaniem. Co w najbliższych dniach? Nowi znajomi, poszukiwania roweru i uderzenie na miasto. Stay tuned.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz